niedziela, 26 czerwca 2016

Pod wrażeniem: Kiedy odszedłeś – Jojo Moyes

Podobnie jak w przypadku Zanim się pojawiłeś, tak i przy Kiedy odszedłeś sama recenzja to dla mnie za mało. Dlatego po prostu musiałam stworzyć dyskusję o dalszych losach Lou, by wyrzucić z siebie wszystkie przemyślenia dotyczące wydarzeń opisanych w powieści. Chcecie wymienić się poglądami na temat tego, jak potoczyło się życie panny Clark? To zapraszam! :)

UWAGA: STREFA SPOILEROWA!!!
Jeśli nie chcesz poznać szczegółów treści Kiedy odszedłeś, nie czytaj dalej. Recenzję książki znajdziesz TUTAJ.
Dalsza lektura tego postu na własną odpowiedzialność. Pamiętaj, zostałeś ostrzeżony...

Jojo Moyes zaskoczyła mnie, bo kontynuacja losów Lou okazała się naprawdę dobra. Wiedziałam, że to nie będzie to samo, ale rzeczywistość przeszła moje oczekiwania.

O życiu Lou bez Willa...
Serce mi się krajało, kiedy czytałam o tym, jakie emocje targają bohaterką. Żal, że zabrakło Willa. Tęsknota za jego żartami, uśmiechem, zapachem. Złość, że jej to zrobił. Gniew, że nie była wystarczająco dobra, by dla niej zostać. Poczucie winy, że zrobiła za mało, że mogła zrobić jeszcze więcej, by zmienić jego decyzję. Rzeczywiście, teraz można było odczuć, że Will to dupek. Po przeczytaniu pierwszej części rozumiałam jego decyzję, ale nie da się ukryć, że poddając się eutanazji, uczynił ogromne spustoszenie w życiu Lou. I jeszcze te opinie, jakie słyszała na swój temat, które za jej plecami wygadywali mieszkańcy jej miasteczka. Koszmar.

O pojawieniu się córki Willa...
W mieszkaniu Lou pojawia się nastolatka i oznajmia, że Will Traynor był jej ojcem. Moją reakcją było "co, kurde?". :D Nie wpadłabym na to, że autorka wprowadzi do powieści dziecko Willa, o którym on nie wiedział. Szok totalny!

O Lily...
Ta dziewczyna to istny huragan. Czasami totalnie wkurzała mnie dziwnymi akcjami, swoim zachowaniem, brakiem szacunku do kogokolwiek. Im lepiej jednak ją poznawałam, tym bardziej rozumiałam, jak bardzo była samotna i skrzywdzona przez dorosłych. Brak miłości rodzicielskiej, brak zrozumienia i jeszcze ta akcja z kompromitującym zdjęciem. Sporo problemów zwaliło się na jej głowę. Cieszę się, że mimo początkowych problemów, udało jej się ułożyć relację z matką Willa. A jeszcze bardziej cieszyło mnie to, jak dzięki opowieściom Lou czy pani Traynor poznawała swojego ojca i nauczyła się go kochać, mimo iż nie było jej dane go poznać.

O grupie wsparcia...
Spotkania grupy wsparcia to jeden z najlepszych elementów książki. Opowiadania członków grupy potrafiły wzruszyć, a ich przekomarzania rozśmieszały. Ich główny cel, czyli radzenie sobie z żałobą i rozpoczynanie życia na nowo, nadał książce głębszy sens. Dzięki temu wiele rzeczy można lepiej zrozumieć, wynieść z tego jaką naukę.
Podobało mi się symboliczne zakończenie ich spotkań i scena z wypuszczaniem baloników, jako znaku, że nadal będą pamiętać o ukochanej osobie, którą stracili, będą ją dobrze wspominać, ale wreszcie rozpoczynają nowy rozdział w życiu. To było piękne.

O rodzicach Lou...
Podobał mi się wątek emancypacji mamy Lou. Po tylu latach usługiwania rodzinie i mężowi, mama Louisy wreszcie postanowiła zrobić coś dla siebie, wyjść z bezpiecznego kokonu, jakim się otoczyła. Nie spodobało się to jednak ojcu bohaterki, który na te zmiany patrzył krzywo i nie potrafił zrozumieć, dlaczego nagle po tylu latach jego żona wywraca uporządkowane życie do góry nogami. Ich sprzeczki bywały przekomiczne, a scena, w której ojciec Louisy pokazuje jej mamie, na co gotów jest, by wszystko naprawić, rozłożyła mnie na łopatki. To było prześmieszne i przeurocze.

O ratowniku Samie...
Nie sądziłam, że tak się stanie, ale zakochałam się w Samie. Genialny facet! Cieszę się, że taki ktoś znalazł się w życiu Lou. Zaradny, rozsądny, inteligentny, odważny, zabawny i zdeterminowany – istny ideał. Ta postać ma tyle zalet. Serce mi się krajało, gdy czytałam, że Lou nie jest pewna, czy chce z nim być, bo to jak zdrada Willa. Pomógł Lily odzyskać telefon z kompromitującym zdjęciem, wspierał Lou, opiekował się nią i nie zrezygnował z niej, mimo nieporozumienia w kwestii tego, kim jest dla Jake'a, którego odbierał z sesji grupy wsparcie – Lou lepiej nie mogła trafić.

O postrzeleniu Sama...
Te sceny czytałam jak na szpilkach. Nie wybaczyłabym autorce, gdyby i tego faceta Lou uśmierciła. Przerażająco było czytać, jak traci on przytomność w karetce, jak Lou krzyczy, by jej nie zostawiał. Kiedy zaś okazało się, że Sam przeżył, odetchnęłam z ulgą. No i gdy przyznał, że słyszał ją w tej karetce, a ona zrozumiała, że jednak jest warta tego, by dla niej żyć i nie odchodzić, wzruszyłam się od łez. To było piękne. Sam chyba jeszcze mocniej niż Will skradł moje serce.

O Lou...
Tyle się na nią zwaliło – śmierć Willa, życie w samotności z dala od rodziny, wypadek, nagłe wkroczenie Lily w jej życie. Chociaż chwilami dopadał ją smutek i żal, dalej starała się zachować pogodę ducha i postępować właściwie, pomagać innym. Tam, gdzie inni stwierdziliby, że to nie ich problem, Louisa starała się znaleźć jego rozwiązanie. Trochę zakrawa to na syndrom zbawcy, ale nie wyobrażam sobie, by ta postać mogła pozostać obojętna, gdy komuś dzieje się źle. To byłoby nie w jej stylu.

O zakończeniu...
Zakończenie to jedyna rzecz, jakie nie do końca mi się spodobała w tej powieści. Na miejscu Lou nie pojechałabym do Nowego Jorku. Sam otarł się o śmierć i skoro zrozumiała, że go kocha, to powinna zostać i starać się zbudować z nim związek, starać się realizować marzenia dotyczące projektowania ubrań. Dostała awans, więc w pracy mogłaby jeszcze wytrzymać, a dodatkowo się uczyć i żyć z Samem. Wyjazd i związek na odległość to kiepskie wyjście. Praca w Nowym Jorku przedstawiona była jako ogrom możliwości, bo to Nowy Jork, bo załatwią jej lokum i wyżywienie, ale czym ona miała się tam zajmować? Dotrzymywać towarzystwa starszej kobiecie! Gdzie w tym wypadku te możliwości? Jaki rozwój mogłaby mieć z rozmów i dotrzymywania towarzystwa starszej kobiecie? Żaden. I jeszcze ten nieszczęsny związek na odległość. Trafiła na świetnego faceta, który ma ryzykowną pracę. Nie rozumiem tej decyzji, by wyjechać i widywać się z nim raz na cztery tygodnie, kiedy w każdej chwili może on swoją pracę przypłacić życiem. Tym bardziej, że sama przyznała, że bycie z nim uszczęśliwia ją najbardziej. Czemu więc jednak pojechała?! Nie zgadzam się z tym i koniec! To dla mnie było kompletnie niezrozumiałe.


To chyba wszystko, co kłębiło się w mojej głowie po przeczytaniu Kiedy odszedłeś. Książka naprawdę była świetna. Nie dorównała poziomem Zanim się pojawiłeś, bo z góry było przesądzone, że to niemożliwe, ale też nie była dużo słabsza, a tego obawiałam się najbardziej.
A jak Wam podobała się ta powieść? Które sceny najbardziej zapadły Wam w pamięć? Jak spodobał Wam się Sam? Co powiecie o Lily? Jak przypadło Wam do gustu zakończenie? Zapraszam do komentowania! :)
Zaczytanego dnia,


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Informacja
Na blogu zainstalowany jest zewnętrzny system komentarzy Disqus. Więcej o nim w Polityce Prywatności.