poniedziałek, 20 lipca 2015

Zaczytane pogaduszki #1


Chciałabym dzisiaj zaproponować Wam coś nowego. Pomyślałam, że warto, poza recenzjami, stosikami czy tagami, by na blogu pojawiło się coś jeszcze. I tak wpadłam na pomysł stworzenia Zaczytanych poduszek. Będą to posty, w których zaproponuję jakiś bardziej lub mniej związany z książkami temat. Sama co nieco o nim napiszę i mam nadzieję, że zachęcę tym Was do wypowiedzenia się, podzielenia swoimi spostrzeżeniami, wyrażenia swojego zdania. Być może, na co liczę, wywiążą się z tego ciekawe dyskusje. Co Wy na to? :)

Na pierwszy ogień proponuję coś prostego:
Ekranizacje książek

Wiadomo, są książki lepsze i gorsze, a gdy biorą się za nie twórcy filmowi, efekt może być różny. Są kiepskie filmy na podstawie świetnych książek, są również świetne filmy na podstawie niezbyt udanych powieści. Czasem czeka się z niecierpliwością na ekranizację książki, a kiedy indziej obawiamy się, że filmowcy zrobią naszej ulubionej książce krzywdę. No i po co sięgnąć najpierw: książkę czy film?

Zacznę od końca. Był czas, kiedy podzielałam zdanie, iż po co czytać książkę, skoro można obejrzeć film. Tak, wiem, wstyd i hańba. Podejście to jest najczęściej spotykanie wśród młodzieży szkolnej, która zmuszona jest do czytania nieciekawych lektur. Kiedy szkołę miałam już za sobą, moje zamiłowanie do książek zakwitło dzięki (kolejne wstydliwe wyznanie) Zmierzchowi. Zanim powstały ekranizacje ostatniego tomu, sięgnęłam po książki, by przekonać się, jak historia się skończy, ale także po to, by zobaczyć, jak bardzo film różni się od książki. Zaskoczona tym, ile różnic dzieli obydwa te obrazy, zaczęłam sięgać po kolejne książki, których filmowe wersje znałam. Jest wśród nich kilka tytułów, gdzie zawiodłam się lekturą.

Jednym z takich tytułów jest Władca Pierścieni. Wiem, że bluźnię, ale czytając Drużynę pierścienia, byłam mocno rozczarowana. Okazało się bowiem, że wielu scen, które ubóstwiam w filmie, w książce po prostu nie ma. Albo raczej - są, ale wyglądają zupełnie inaczej. Najbardziej zawiodłam się naradą u Elronda i formowaniem Drużyny. W filmie jest to genialna scena, gdzie Aragorn, Legolas, Gimli i Boromir zgłaszają pomoc w misji Froda. W książce jest to przegadana i przeciągnięta opowieść, a samo zgłoszenie do Drużyny ma jedynie formę obwieszczenia hobbitowi tego, kto zgłosił się do wyprawy. Można poczuć się oszukanym.
Kolejnym przykładem jest Forrest Gump. Film z fenomenalną rolą Toma Hanksa jest jednym z moich ulubionych. Książka bardzo mnie zawiodła. Okazało się bowiem, że filmowcy wyciągnęli z niej to, co najlepsze, pozostawiając sporo absurdalnych przygód Forresta tam, gdzie ich miejsce, czyli na papierze. Robert Zemeckis stworzył genialne dzieło, które bawi i wzrusza. Książka Winstona Grooma natomiast takich odczuć mi nie zapewniła. 

Te dwa przykłady to jasny dowód na to, że to, po co sięgniemy jako pierwsze, zaważy na odbiorze tego drugiego. Tak więc od tamtego czasu staram się najpierw przeczytać książkę, a potem obejrzeć jej filmową wersję. Różnie się to kończy. Najczęściej złością, bo oglądając ekranizację denerwuję się, że to nie było tak, jak pokazują to twórcy filmowi. Czasem przez to sami zapędzają się w kozi róg, bo zmieniając fabułę książki, mogą zepsuć ewentualne kolejne części filmu.

Jeden z ostatnich przykładów - Dary Anioła: Miasto Kości. Twórcy filmowi zdradzili w filmie coś, czego Clary uczy się dopiero w drugim tomie serii, na czym praktycznie opiera się finał drugiego tomu. Gdyby nie to, że nie powstanie filmowa wersja Miasta popiołów, filmowcy mieliby twardy orzech do zgryzienia z tym, jak wybrnąć z sytuacji, w którą sami się zapędzili. Inny przykład - Piękne istoty. Tutaj twórcy puścili wodze wyobraźni i zaserwowali finał filmu daleki od tego, co znajdziemy w książce. Oglądając go, wręcz na głos komentowałam to słowami: "Nie, nie, nie! To wszystko nie tak!"

Na szczęście, nie zawsze oglądanie ekranizacji to trauma. Wśród moich ulubionych są między innymi Igrzyska Śmierci, które w miarę wiernie przeniesiono na ekran, czy Harry Potter, który mimo iż miejscami bardzo różni się od książki, jest tak magiczny, że nie sposób go nie kochać.
Spośród ostatnio oglądanych przez mnie ekranizacji, muszę wspomnieć o trzech. Gwiazd naszych wina oraz Zostań, jeśli kochasz to całkiem udane filmy. Przy książkach płakałam, zawierają w sobie spory ładunek emocjonalny i nie umiem wyobrazić sobie, by można je było przeczytać bez chusteczek pod ręką. Filmy, chociaż całkiem dobre i w miarę wiernie zekranizowane, stanowią jedynie echo tych emocji, jakie odczuwałam podczas lektury. Cieszę się, że książki były u mnie pierwsze. W tym wypadku to one są górą. Trzecim filmem jest Pięćdziesiąt twarzy Greya. Czytałam całą trylogię, mimo iż napisana jest tragicznym językiem, a bohaterkę mogłabym zdzielić po głowie za ciągłe przygryzanie wargi. Film okazał się lepszy, mimo iż sam w sobie nie jest jakimś wybitnym dziełem. Co zaważyło na tym, że jest lepszy? Nie znamy myśli Anastasii! Gdyby wyrzucić z książki tę nieszczęsną wewnętrzną boginię, powieść tylko by na tym zyskała.

Zgodność fabuły to nie wszystko. Czasem zdarza się, że przeszkadza nam dobór obsady. Inaczej wyobrażaliśmy sobie daną postać i aktor lub aktorka wybrani do zagrania tej roli w żadnym stopniu nam nie pasują. Tutaj znowu posłużę się Miastem Kości. Jamie Campbell Bower jako Jace? Nie umiałam zaakceptować tego wyboru, bo Jace powinien mieć więcej ciała i być bardziej umięśniony. Jamie jest po prostu do tej roli za szczupły! Taki szczypiorek nie może być Jacem! ;)

Na koniec trochę o serialach. Kiedy marudzimy, że tyle z książki zostaje pominięte, by zmieścić się w ramach czasowych filmu, seriale wydają się tutaj wybawieniem. Więcej rzeczy możemy zobaczyć, ale niekiedy fabuła serialu zaczyna kroczyć własną drogą. Twórcy również w ich wypadku mogą stworzyć lepszą lub gorszą produkcję.
Tutaj muszę wspomnieć o trzech tytułach seriali, które oglądałam. Pierwszym (domyślaliście się?) jest Gra o tron. Obejrzałam dotąd tylko pierwszy sezon. Dlaczego? Bo najpierw chcę przeczytać książki, a obawiam się, że jak zacznę oglądać serial, odechce mi się czytania tych tomisk w ogóle. Pierwszy sezon przeniesiono do serialu dosyć wiernie. W tym wypadku można powiedzieć, że serial jest lepszy z tego względu, iż łatwiej obejrzeć dziesięć 50-minutowych odcinków, niż przebrnąć przez grube tomiszcze George'a R.R. Martina.
Drugim serialem jest Czysta krew na podstawie książek Charlaine Harris. Podobnie jak w GoT, pierwszy sezon jest wierny książce. Potem fabuła zaczyna się z każdym sezonem różnić coraz bardziej. Przeczytałam całą serię, obejrzałam cały serial i nie umiem się zdecydować, co bardziej mi się podobało.
Trzeci serial to polska produkcja, która woła o pomstę do nieba. Kto zgadnie, o czym mówię? Chodzi o Wiedźmina, na podstawie sagi Andrzeja Sapkowskiego. Książki uwielbiam, ale to, co Polscy filmowcy zrobili tej sadze, to, to... po prostu brak słów, by opisać, jak bardzo zła jest to produkcja. Nie, nie i jeszcze raz nie!


No dobrze, ja się rozpisałam, chociaż nie miałam tego w zamiarze. Teraz Wasza kolej. :)
Opowiedzcie o swoich ulubionych ekranizacjach. Które książki, Waszym zdaniem, są lepsze od filmu? Które filmy przebiły książkę? Czy któraś książka rozczarowała Was, bo obejrzeliście najpierw film? Które ekranizacje zepsuł Wam źle dobrany aktor? No i oczywiście, co wolicie zrobić najpierw: przeczytać książkę, czy obejrzeć film? Zapraszam do dyskusji! :)

Informacja
Na blogu zainstalowany jest zewnętrzny system komentarzy Disqus. Więcej o nim w Polityce Prywatności.