niedziela, 26 sierpnia 2018

Ekspresowa piątka filmowa #1

Nie samymi książkami człowiek żyje. Oglądam niemało filmów – czy to w domu, czy w kinie. Nie o każdym mam ochotę pisać cały długi post, ale podzielić się wrażeniami z tego, co obejrzałam, mimo wszystko czasami bym chciała. Dlatego postanowiłam stworzyć cykl postów, w których będę pisała o filmach, jakie widziałam w ostatnim czasie (pomysł ten chodził mi po głowie od kilku miesięcy, więc w tym wypadku „w ostatnim czasie” to pojęcie dosyć szerokie). Stwierdziłam, że pięć tytułów w każdym poście to będzie taka optymalna liczba na raz – ani nie za mało, ani nie za dużo. Ma być konkretnie i bez zbędnego rozwlekania (jak mi to streszczanie się wyjdzie, zobaczymy), dlatego cykl ten będzie nazywał się Ekspresową piątką filmową.
Na pierwszy ogień idą: Tomb Raider, Pozycja obowiązkowa, Mężczyzna w pomarańczowej koszuli, A Man Who Invented Christmas i Człowiek-scyzoryk.

Tomb Raider (2018)
Młoda Lara chwyta się różnych dorywczych zajęć, by zarobić na swoje utrzymanie, mimo iż mogłaby wcale nie martwić się o swoje finanse. Wystarczy jeden jej podpis na dokumencie uznającym jej ojca, który zaginął bez wieści siedem lat temu, za martwego. To otworzyłoby drogę do odziedziczenia całego majątku rodowego. Lara wierzy jednak, że jej ojciec żyje. Wkrótce dziewczyna odkrywa sekretne pomieszczenie, w którym ojciec prowadził badania, a materiały, które tam znajduje, wskazują na to, że wpadł on na trop tajemniczej organizacji, która zamierzała odnaleźć starożytną broń i wykorzystać ją przeciwko ludzkości. Lara postanawia wyruszyć w drogę jego śladami, by poznać prawdę o tym, co się z nim stało.
Zupełnie nowa odsłona przygód Lary Croft powstała na podstawie gry z 2013 roku. Szczerze powiedziawszy, z samą grą łączy ją niewiele, a przynajmniej mniej, aniżeli sądziłam, widząc zwiastuny.
Żeby oglądać ten film, trzeba zapomnieć o Larze Croft, którą zagrała Angelina Jolie. Tamta Lara i Lara grana przez Alicię Vikander to dwie różne osoby. Najnowszy Tomb Raider nie jest nawet prequelem tamtych filmów – historia ojca bohaterki różni się diametralnie w obu odsłonach. Trzeba grubą kreską oddzielić oba te wizerunki, podobnie jak twórcy gry oddzielili starą Larę, będącą niegdyś ucieleśnieniem męskich fantazji z jej napompowanym do granic absurdu biustem, od nowej Lary, o bardziej naturalnym wyglądzie, ale wielu wartościowych cechach charakteru.
Sam film wielkiego wrażenia na mnie nie zrobił. Lara Croft kojarzy mi się z archeologią nierozerwalnie. Przez większość filmu miałam natomiast wrażenie, że oglądam coś jedynie w niewielkim stopniu z nią związanego. Dopiero gdzieś w połowie fabuła zaczęła nadrabiać te braki. To jednak nie zmieniło faktu, że miejscami jest to film bardzo naiwny, naciągany i nie brakuje w nim absurdów. Jednym z nich jest chociażby fakt, że Lara uzbrojona w łuk i strzały sieje większe zniszczenie, aniżeli kilku mężczyzn uzbrojonych w karabiny maszynowe. W grze jest to możliwe, ale tylko pod warunkiem, że jedziesz na kodach na nieśmiertelność.
A skoro już o grze mowa, to znalazło się tutaj kilka scen, które wyglądają jakby żywcem skopiowane z jej najbardziej dynamicznych sekwencji. Co poza tym? Jest tajemnicza wyspa, która strzeże sekretów kultu królowej Himiko, jest postać o imieniu Matias i to chyba wszystko, co łączy ją z grą. I może dlatego właśnie fabuła miejscami jest tak naciągana. Scenarzyści chcieli wykroić coś sensownego z tak złożonej gry i, ups, chyba nie do końca to wyszło. Za dużo dodali od siebie i popłynęli. Narzekać nie mogę na charakteryzację Alicii Vikander, bo pod tym względem pasuje świetnie. Narzekać za to mogę na jej grę – za mało w niej ekspresji, nie widać w niej emocji. Prawie cały film dziewczyna jedzie na jednym wyrazie twarzy.
Zakończenie filmu pozostawia otwartą furtkę do kontynuacji. Ciekawa jestem, czy zostanie ona nakręcona. Jeśli tak, pewnie obejrzę, z ciekawości, ale fajerwerków oczekiwać nie będę.


Pozycja obowiązkowa (2018)
To historia czterech wieloletnich przyjaciółek. Najstarsza z nich, Vivian (Jane Fonda) to odnosząca sukcesy bizneswoman. Ma własny hotel, nie narzeka na brak kochanków, jest niezależna i dumna z tego. Kiedyś odrzuciła zaręczyny i od tamtego czasu unika związków jak ognia. Diane (Diane Keaton) rok temu straciła męża. Jej dwie dorosłe córki namawiają ją, by na stare lata przeprowadziła się do innego stanu i zamieszkała razem z nimi. Traktują ją jak zniedołężniałą staruszkę, którą Diane zdecydowanie się nie czuje. Carol (Mary Steenburgen) jest szefową kuchni. Kiedy jej mąż przechodził na emeryturę, sądziła, że wreszcie będą mieli czas tylko dla siebie. W ich małżeństwie jednak wieje nudą. Kobieta marzy o dawnym ogniu, ale nie jest w stanie rozpalić nawet drobnej iskry. Sharon (Candice Bergen) osiemnaście lat temu rozwiodła się z mężem i od tamtego czasu jest samotna. Jest cenioną sędzią i uważa, że mężczyźni nie są potrzebni jej do życia. Jej spokój psuje wieść, że były mąż ma o wiele młodszą partnerkę i wkrótce zamierza się z nią ożenić.
Ta czwórka przyjaciółek przed laty założyła klub książkowy, w którym co miesiąc omawiają jedną książkę. Gdy pada kolej Vivian na wybór nowej pozycji, ta przynosi im Pięćdziesiąt twarzy Greya. Lektura staje się dla tych czterech kobiet inspiracją, by coś zmienić w swoim życiu. Carol zamierza uwieść męża na nowo, a Sharon postanawia zacząć randkować. Diane poznaje w samolocie przystojnego mężczyznę. Na drodze Vivian staje zaś odrzucony niedoszły narzeczony, który o niej nie zapomniał.
Film okazał się bardzo przyjemny. Z jednej strony bawi, bo sporo w nim humoru, z drugiej ma w sobie bardzo pozytywne przesłanie. To ciepła komedia o tym, że nigdy nie jest za późno, by coś zmienić w swoim życiu, to także komedia o tym, że na miłość, również tę w czysto fizycznym ujęciu, nigdy nie jest się za starym. To film o tym, że z życia czerpać można pełnym garściami w każdym wieku, bo ograniczenia najczęściej narzucamy sobie sami, bojąc się tego, co powiedzą inni. To film, który uczy, by mieć głęboko gdzieś to, co ci inni sobie o nas pomyślą. To także film o tym, że nawet tak, wydawałoby się, kiepska książka może być inspiracją do tego, by zrobić coś, czego jeszcze nigdy się nie zrobiło. Pozycja obowiązkowa to świetna propozycja na babski wieczór z seansem filmowym – bawi, rozgrzewa serce, a nawet może lekko wzruszyć.


Mężczyzna w pomarańczowej koszuli (2017)
Na ten film trafiłam jakiś czas temu na HBO i postanowiłam obejrzeć go w całości. To jeden z najlepszych filmów o miłości między mężczyznami, jakie kiedykolwiek widziałam.
Jest rok 1944. Trwa II wojna światowa. Służący w brytyjskiej armii kapitan Michael Berryman spotyka na swojej drodze intrygującego artystę, Thomasa Marcha. Między nimi szybko rodzi się uczucie. Po zakończeniu wojny Michael odnajduje Thomasa i spędza z nim kilka namiętnych dni. Wie jednak, że ich związek nie ma przyszłości. Kontakty homoseksualne są karane więzieniem, a w domu czeka na niego narzeczona, Flora, z którą wkrótce się żeni. Nie potrafi jednak zapomnieć o Thomasie.
Jest także rok 2017. Wiekowa już Flora mieszka z dorosłym wnukiem. Adam jest gejem, ale ukrywa ten fakt przed większością ludzi. Nie akceptuje tego, kim jest. Krótkotrwałego zapomnienia szuka u przypadkowych kochanków, którzy służą mu do rozładowania napięcia. Jego podejście do życia zaczyna się zmieniać, kiedy Adam poznaje Steve'a, architekta, który ma odnowić wiejski domek odziedziczony po jego dziadku.
Film o miłości to dla mnie film o miłości. Nie ma dla mnie znaczenia, jakiej płci są zakochane w sobie osoby, ważne jest przede wszystkim to, jak pokazana jest ich historia miłosna. To jest istota filmu i pod tym względem Mężczyzna w pomarańczowej koszuli naprawdę mnie poruszył. Zarówno historia Michaela, jak i Adama chwytają za serce, ale jednak to losy Michaela trafiają głębiej, bo jego historia to opowieść bez happy endu.
W tym filmie mocno zaznaczony jest ogromny kontrast między czasami, w jakich żyją obaj bohaterowie. Michael żyje w czasach, kiedy homoseksualiści traktowani są jak przestępcy, a kontakty seksualne z innym mężczyzną są powodem do tego, by kogoś posłać do więzienia. Strach przed więzieniem i ostracyzmem sprawia, że jest on zmuszony udawać kogoś, kim nie jest. Chcąc żyć w zgodzie z normami społecznymi, musi żyć w sprzeczności z sobą. Unieszczęśliwia siebie, bo nie może otwarcie kochać tego, kogo kocha. Unieszczęśliwia żonę, nie mogąc jej dać tego, na co ta zasługuje. Unieszczęśliwia także ukochanego, bo boi się dla niego zaryzykować. To naprawdę okropne, że bycie homoseksualistą w tamtych czasach oznaczało życie bez miłości lub życie w ciągłym strachu.
Adam, wydawałoby się, jest w o wiele lepszej sytuacji. Może żyć, tak jak chce, może stworzyć związek z mężczyzną i nikomu nic do tego. Paradoksalnie, mimo tej swobody wyboru nie czuje się wolnym. Nie akceptuje swojej orientacji, a przez to nie jest w stanie żyć w zgodzie z samym sobą. Odczuwa pociąg seksualny, więc poszukuje przygodnych kontaktów, by rozładować nagromadzone napięcie, ale to tylko wzmaga jego odrazę do samego siebie. To jest w tym najsmutniejsze, bo choć żyje w czasach, kiedy nie musi się ukrywać ze swoją orientacją, ukrywa się, mając w sobie zakorzenione, że to, co czuje, jest czymś złym i nienaturalnym.
Mężczyzna w pomarańczowej koszuli to poruszający i ważny film. To film, który uczy tolerancji i daje do myślenia.


The Man Who Invented Christmas (2017)
Jest październik roku 1843. Sukces Olivera Twista przyniósł Dickensowi sławę. Czytelnicy oczekują od niego nowych, porywających powieści, tymczasem trzy ostatnie jego publikacje okazały się klapą, a nad samym autorem wisi widmo bankructwa. Długi do spłacenia, rodzina na utrzymaniu, rozrzutna żona, która oznajmia, że spodziewa się kolejnego dziecka – Dickens czuje, że ma nóż na gardle. Tym jednak, co dręczy go bardziej, niż finanse, jest brak weny. 
I wtedy właśnie, za sprawą nowej pokojówki, która opowiada jego dzieciom bajkę na dobranoc, Dickens wpada na pomysł, by napisać krotką komedię o Wigilii. Wydawcy jednak, z powodu krótkiego terminu na domknięcie całego procesu wydawniczego i z uwagi na to, że Wigilia nie jest w ich ocenie ważnym świętem, odrzucają jego propozycję. Dickens postanawia postawić wszystko na jedną kartę, zaciągnąć pożyczkę i książkę wydać własnym sumptem.
Ten film to po prostu cudo. Jestem nim totalnie oczarowana. Rzeczywistość miesza się w nim z fantazją. Rewelacyjnie pokazany został tutaj proces twórczy, który towarzyszy pisaniu Opowieści wigilijnej. Dickens powołuje do życia bohaterów swojej książki, którzy towarzyszą mu podczas pisania. Oczami wyobraźni widzi ich w swoim otoczeniu, wyobraża sobie kolejne sceny z ich udziałem, a kiedy chwilowo brak mu pomysłów, zniecierpliwieni bohaterowie czekają na to, co wymyśli dalej. Cały film pełen jest rozmaitych smaczków. Dla kogoś, kto dobrze zna Opowieść wigilijną, ten film to istna gratka, bowiem dla Dickensa wszystko może stać się inspiracją. Osoby, które spotyka na swojej drodze, stają się inspiracją dla postaci, które pojawiają się na stronach jego dzieła. Rozmowy, które przeprowadza, stają się inspiracją dla dialogów między bohaterami książki. Oglądając film, co chwila zachwycona odkrywałam elementy żywcem wyjęte z książki. Do tego w całą tę historię wplecione są wspomnienia Dickensa z dzieciństwa, które nie było łatwe.
The Man Who Invented Christmas to nie tylko film, w którym fantazja autora miesza się z jego rzeczywistością i przeszłością. To także film o relacjach międzyludzkich, szczególnie tutaj pokazane są trudne relacje Dickensa z ojcem i jego nieuświadomiony żal do ojca, który ma ogromny wpływ na to, jakim człowiekiem stał się sam Charles.
Fabularnie film zachwycił mnie pod każdym względem. Niczego zarzucić też nie mogę jego oprawie – rewelacyjne kostiumy, klimatyczna muzyka i scenografie, świetne efekty specjalne, no i bardzo ekspresyjna gra Dana Stevensa – to wszystko zrobiło na mnie nie mniejsze wrażenie. Naprawdę dziwię się, że ten film nie pojawił się w polskich kinach.


Człowiek-scyzoryk (2016)
Hank jakimś sposobem trafia na bezludną wyspę. Pozbawiony wszelkiej nadziei na to, że kiedykolwiek uda mu się wrócić do cywilizacji, nie widzi innego sensownego rozwiązania, jak tylko się powiesić. Kiedy już zawiesza sznur na swojej szyi, dostrzega mężczyznę leżącego na plaży. Rzuca mu się na ratunek, czego o mało nie przypłaca życiem, ale z rozczarowaniem odkrywa, że mężczyzna nie żyje. Nie żyje i pierdzi. Zdegustowany Hank powraca do przerwanego zajęcia. Do samobójstwa jednak nie dochodzi, bo Hank ze zdumieniem obserwuje, jak fale unoszą zwłoki mężczyzny, a ulatujące z nich gazy wprawiają je w ruch. Choć to kompletnie niedorzeczne, Hank dosiada trupa niczym skuter wodny i odpływa na nim na stały ląd. To dopiero początek jego niezwykłej przygody, bowiem wkrótce potem zwłoki ożywają. Manny, bo takie imię otrzymuje trup, staje się przyjacielem Hank, a sam Hank uczy go, czym jest życie.
Brzmi jak kompletna głupota? Owszem. To jeden z najbardziej pokręconych filmów, jakie w życiu widziałam. Momentami jest obrzydliwy, nie da się ukryć. Zwłaszcza jego początek może człowieka porządnie zdegustować (albo kompletnie rozwalić śmiechem, zależy od poczucia humoru). Jeśli jednak przetrwacie niesmaczny początek, macie szansę odkryć jego głębszy sens, a jest co odkrywać. Za otoczką obrzydliwości i absurdu kryje się nauka o życiu i nas samych.
Człowiek-scyzoryk to film o ograniczeniach, jakie sami na siebie nakładamy. Hank jest nieszczęśliwy. Chciałby być szczęśliwy, ale boi się zaryzykować. Od lat marzył o pewnej dziewczynie, ale nigdy nie zdobył się na odwagę, żeby wykonać jakiś ruch ku temu, by móc ją poznać. Z obawy przed ośmieszeniem się i odrzuceniem wolał nie robić nic. I o tym jest właśnie ten film – zachęca, by podejmować ryzyko, by wykorzystywać szanse, jakie życie nam daje, bo lepiej zaryzykować, niż żałować, że niczego się nie zrobiło, w końcu życie jest tylko jedno. To też film o tym, że nie ma nic złego w byciu dziwnym, bo każdy z nas ma w sobie coś z dziwaka, ważne jest, by otaczać się ludźmi, którzy to dziwactwa w nas akceptują. To także film o tym, że warto doceniać małe rzeczy.
Człowiek-scyzoryk pozwala spojrzeć na pewne kwestie z zupełnie nowej perspektywy. W filmie tym Hank tłumaczy Manny'emu, jak urządzone jest życie, jak wyglądają normy społeczne, Manny zaś wytyka to, jak dziwne te normy potrafimy dla siebie wymyślić i jak bardzo nimi się ograniczamy. To obraz, który mocno zapada w pamięć i daje do myślenia. Sam Daniel Radcliffe powiedział o nim, że jest to film jednocześnie strasznie głupi i niezwykle mądry. To zdanie idealnie go podsumowuje.


***
No i tak wygląda pierwsza Ekspresowa piątka filmowa. Mam nadzieję, że zachęciłam Was do obejrzenia chociażby jednego z tych filmów. A jeśli już widzieliście któreś z nich, podzielcie się wrażeniami w komentarzu. :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Informacja
Na blogu zainstalowany jest zewnętrzny system komentarzy Disqus. Więcej o nim w Polityce Prywatności.