Dzisiaj Światowy Dzień Książki, tak więc z tej okazji postanowiłam stworzyć wpis, w którym opowiem, jak wyglądały moje „relacje” z książkami na przestrzeni mojego życia – od lat najmłodszych, do chwili obecnej. Nie zawsze była to relacja pozytywna, ale najważniejsze jest to, że teraz moje stosunki ze słowem pisanym są na całkiem zadowalającym mnie poziomie. :)
Dzieciństwo
Jedna z moich ulubionych książek z dzieciństwa |
Od kiedy pamiętam, w moim domu były książki. Tata nieraz opowiadał, jak to za czasów PRL-u wystawał w długich kolejkach, żeby kupić nowe książki. Było ich całkiem sporo na półkach, ja sama także miałam swoją kolekcję. Uwielbiałam słuchać, jaka tata czytał mi bajki ze zbioru Bajarka opowiada i nieraz zmuszałam go, żeby czytał mi, pomimo zmęczenia. Jednymi z moich ukochanych książeczek były bajeranckie rozkładane wydania Złotowłosej i trzech niedźwiedzi oraz Królewny Śnieżki. Kiedy taką książeczkę się otwierało, ukazywała się trójwymiarowa scenka, a niektóre z jej elementów były ruchome. Były tak często przeglądane, że nie przetrwały próby czasu i najpewniej skończyły gdzieś na makulaturze. Miałam też kilka innych ulubionych książeczek, o których możecie przeczytać we wpisie 5 książek mojego dzieciństwa. Uwielbiałam zaglądać z rodzicami do księgarni, gdzie mogłam przechadzać się między regałami, a najbardziej podobała się pewna dwupiętrowa księgarnia w moim mieście. Wydawała się magiczna.
Jak wspomniałam, w moim domu były książki, ale niestety nie przypominam sobie, bym widziała rodziców oddających się lekturze dla przyjemności. W sumie trudno im się dziwić, nie mogli narzekać na brak zajęć, które pochłaniały ich czas. Praca, budowanie domu, wychowanie trójki dzieci – to kosztowało wiele wysiłku i nie dziwne, że brakowało ochoty na czytanie. Być może gdybym widziała, że można spędzać wolny czas z książką, wyrobiłabym w sobie zdrowy nawyk czytania, którego nie wypleniłyby lektury szkolne, kto wie... Jedno za to w temacie książek mi wpojono – książki trzeba szanować – nie wolno ich niszczyć, zaginać rogów, czytać z brudnymi rękami. Tak weszło mi to w krew, że później nawet moje podręczniki szkolne wyglądały bardzo dobrze po zakończeniu roku szkolnego – zawsze były w foliowych owijaczach, nigdy nie popisane długopisem, zdatne do wykorzystania przez młodszego brata (o ile nie zmieniali podstawy programowej).
Książka o czarodzieju? Pfff... |
W szkole relacja z książkami zaczęła się psuć. Pamiętam, że kiedy na języku polskim w pierwszych klasach szkoły podstawowej pojawiło się omawianie lektur, przeczytanie dla dziecka, którym wtedy byłam, w wyznaczonym terminie czegoś, co miało ponad sto stron, było wręcz nierealne. Pamiętam, że nie wyrabiałam się, a mama wspomagała mnie, czytając pierwsze z moich lektur i opowiadając mi ich treść. Innym razem z kolei moja nauczycielka, kiedy widziała, że wypełniłam naprzód ćwiczenia do lektur, bo akurat znałam już omawianą tam książeczkę, zwróciła mi uwagę, że nie mam tego robić i tym samym też w jakiś sposób zniechęciła do tego, by czytać.
Później było już tylko gorzej. Lektury szkolne traktowałam jak zło konieczne. Owszem, czytałam je, ale często nudziłam się przy nich niemiłosiernie. A co z czytaniem dla przyjemności? Prawda jest taka, że nie mieściło mi się wówczas w głowie, że można robić coś takiego. To były mniej więcej czasy, kiedy wydawano pierwsze tomy Harry'ego Pottera i pamiętam, że dziwiłam się mocno, jak można czekać do północy pod księgarnią, żeby dorwać nową książkę. Przecież to tylko książka i w dodatku o małym czarodzieju – co w niej może być aż tak ciekawe? Tak właśnie wtedy myślałam.
Zabijacz szpitalnej nudy |
Co nieco poprawiło się w gimnazjum, kiedy zdarzało się, że leżałam w szpitalu. Żeby zabić czas, bo telewizor był mocno ograniczony, podobnie jak i inne rozrywki, czytałam wówczas książki podrzucone mi przez starszą siostrę. Pamiętam, że na pewno przeczytałam Chirurga i Skalpel Tess Gerritsen. Lektur szkolnych dalej nie lubiłam, co nie zmieniło się do końca liceum, w którym z braku czasu udało mi się przeczytać w całości tylko nieliczne z nich.
Odkrywanie książek na nowo
Książki na nowo udało mi się odkryć jakieś sześć lat temu. Obejrzałam Zmierzch i zainteresował mnie on na tyle, że ciekawa byłam tego, jak ta historia wygląda w książce. Szybo sprawiłam sobie całą serię, bo na jednym tomie się nie skończyło. Na nowo odkryłam, że czytanie może być przyjemne i zapragnęłam czytać więcej. Szukałam czegoś podobnego, co porwie mnie tak samo i tym sposobem stałam się posiadaczką kilku serii romansów paranormalnych. Potem moje zainteresowanie zaczęły przyciągać także inne gatunki i powoli zaczynała tworzyć się mała biblioteczka.
A może by tak założyć bloga?
Nie myślałam o tym, żeby założyć bloga, póki tego pomysłu nie podsunął mi kolega. Początkowo nie byłam do tego przekonana, bo jestem nieśmiałą osobą, a myśl, że ktoś miałby czytać moje recenzje, trochę napawała mnie strachem. Uważałam też, że jest już wystarczająco blogów książkowych i mój zniknie gdzieś między nimi. Potem jednak myśli te wyparło proste pytanie „a dlaczego by nie?”. Założyłam swój zakątek w sieci, gdzie mogłam wyrzucić z siebie wszystko to, o czym nie miałam możliwości pogadać z innymi.
Tak wyglądało pierwsze logo bloga |
Moje myśli opanowały książki – „dużo czytać!”, „pisać!”, „promocje na książki!”. Te ostatnie kusiły tak bardzo, że często im ulegałam. Szukałam, gdzie mogę coś kupić trochę taniej, śledziłam przeceny, rabaty i kalkulowałam, co bardziej się opłaca. Biblioteczka rozrastała się w ekspresowym tempie, trzeba było kupić dodatkowy regał, potem jeszcze jeden. Każda wolna półka w mojej osobistej przestrzeni została zaanektowana przez książki, a każdy miesiąc na blogu mogłam podsumować ze sporym stosikiem nowych zdobyczy do pokazania. Chciałam więcej i więcej, żałując, że ograniczają mnie moje zasoby.
Blog powoli się rozwijał i przyszedł ten moment, kiedy zaczęłam współpracować z wydawnictwami. To była ogromna radość, że ktoś zgodził się mi zaufać i zaoferować książki w zamian za rzetelny tekst. Cieszyłam się jeszcze bardziej, gdy oferty współpracy zaczęły napływać do mnie ze strony wydawców. Znaleziono mnie, dostrzeżono moją pracę! Czułam dumę, że zostałam zauważona i w pewnym momencie zachłysnęłam się egzemplarzami recenzenckimi. Ich lektura zaczęła zajmować cały mój czas, tak że nie starczało już czasu na te książki, które sama kupiłam i nadal kupowałam. W pewnym momencie zaczęło mnie to nawet męczyć, bo czułam wewnętrzny przymus, by czytać do końca nawet te pozycje, które dłużyły się i strasznie mnie męczyły. Czułam, że jeszcze trochę i zacznę się wypalać.
Teraz
Wreszcie przyszedł czas na refleksję w sprawie kupowania i współprac recenzenckich. Rozsądek chyba w końcu zwyciężył. Uświadomiłam sobie, że nie muszę mieć każdej książki, która w którymś momencie wydała mi się interesująca. Sporą zasługę w uświadomieniu sobie tego miał abonament w Legimi, który wykupuję od niemal roku. Jeśli coś mnie zainteresuje i jest dostępne, mogę przeczytać to na czytniku i nie wydawać dodatkowych pieniędzy. Są oczywiście momenty, kiedy skuszę się na coś, co od dawna chciałam mieć, ale zdecydowanie nie ma to takiego wymiaru, jak wcześniej. Kiedy widzę jakąś książkę w promocji, dwa razy zastanawiam się, czy aby na pewno chcę ją przeczytać, bo uświadomiłam sobie również to, że nie każda książka zasługuje na mój czas i nie muszę koniecznie przeczytać danej gorącej nowości, o której wszyscy wokoło piszą, nie muszę też podążać za aktualnymi trendami. To z kolei doprowadziło do refleksji nad tym, jakie książki zgadzam się zrecenzować i kiedy to zrobię. Dostaję po kilka propozycji recenzenckich tygodniowo i większość z nich odrzucam, jeśli zaś nie mam wyznaczonego terminu napisania recenzji, nie spinam się jak wariat, byle przeczytać coś jak najszybciej. Robię to w swoim tempie, bez presji. Jeśli z tego powodu ktoś zerwie ze mną współpracę, mówi się trudno, na brak książek narzekać nie mogę. Staram się też sięgać po pozycje z własnych zbiorów, bo mam dość odkładania ich na potem. Jeśli mam na coś ochotę, to po prostu to czytam. A skoro mowa o moich własnych zbiorach, dojrzewam do decyzji o tym, by rozstać się z częścią biblioteczki. Już poodkładałam tytuły, z którymi mogłabym się rozstać bez większego żalu, co również przyczyniło się do refleksji nad moimi zakupami. W stosie odłożonych książek znalazły się takie, które kupiłam, bo były tanie, a których nie mam już ochoty czytać. To chyba był taki ostateczny bodziec, który zwrócił moją uwagę na to, co kupuję. Rozsądek przede wszystkim. Teraz wystarczy tylko porobić zdjęcia i wystawić je na sprzedaż.
Tak właśnie to u mnie bywało i jest z książkami. Teraz określiłabym swoje relacje z nimi jako zdrowe i tego się będę trzymać. A jak zaczęła się i jak wyglądała Wasza przygoda z książkami? :)
Na koniec, w ramach dzisiejszego święta, zdjęcie części moich zbiorów. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz